czwartek, 11 lipca 2013

Sześciolatek w pierwszej klasie - problem ogólnonarodowy

Choć mamy wakacje, spór o to czy sześciolatki powinny iść do pierwszej klasy szkoły podstawowej trwa w najlepsze. Zwolennicy i przeciwnicy tego rozwiązania spierają się na korytarzach sejmowych, ulicach, w spotach reklamowych. Dla jednych to koniec dzieciństwa ich pociech, dla drugich - szansa na szybszy rozwój malucha i początek nowej przygody.

Szkoła nie musi być nudna. Niestety w większości przypadków... jest.

Problem, w mojej ocenie, tkwi tak naprawdę nie w wieku, w którym dzieci powinny zaczynać szkolną edukację, ale w samym systemie edukacji. Przeciwnicy rozwiązania argumentują, że szkoły nie są gotowe na przyjęcie sześciolatków. Rzecz w tym, że wiele szkół (nie tylko polskich) nie jest gotowych na edukowanie swoich uczniów bez względu na ich wiek. Kolejne reformy zamiast uzdrowić system, tylko pogarszają sprawę. I nie jest problemem to, że sześciolatek spotka się w szkole z dziećmi dwukrotnie starszymi - co podnoszą często zaniepokojeni rodzice będący na "NIE". Warto przypomnieć, że przed wprowadzeniem gimnazjów, siedmiolatki spotykały się na terenie tego samego budynku z piętnastolatkami i do dramatów nie dochodziło. Fakt, że były to nieco inne czasy, ale o tym napiszę innym razem, bo jest to temat rzeka.

Wracając do tematu dzisiejszego wpisu: w czym zatem tkwi problem, skoro nie w wieku uczniów? W tym, że szkoły przestały nauczać, co widać wyraźnie, gdy przyglądamy się wynikom kolejnych testów i egzaminów - gimnazjalnych czy maturalnych. Młodych ludzi nie uczy się logicznego myślenia, rozwiązywania problemów, kreatywności. W ogromnej większości szkół funduje się im zasadę trzech "z" - "Zakuj. Zalicz. Zapomnij". Dzieci od najmłodszych lat uczone są właśnie "wkuwania", a nie "myślenia". Od uczniów wymaga się identycznego sposobu postrzegania problemów i ich rozwiązywania (zgodnie z formułkami wydrukowanymi w podręcznikach), a nie samodzielnego ich interpretowania.

Polskie szkoły w czasach, w których liczy się przede wszystkim różnorodność i kreatywność (tego wymaga rynek pracy), kompletnie się nie odnajdują. Są jak fabryki - wciskają wszystkich w jedną formę i produkują identyczny towar, którego potem nie są w stanie sprzedać. Bo współczesny świat nie potrzebuje armii sfrustrowanych i zniechęconych do działania klonów, ale ludzi z pasją - myślących, angażujących się w swoje zadania. I to przede wszystkim trzeba zmienić. To powinno być uważane, za ogólnonarodowy problem wymagający szybkiego rozwiązania. A nie wiek, w którym dzieci rozpoczynają edukację.